piątek, 7 listopada 2014

CIĘŻKO BYĆ SĄSIADEM


Bycie sąsiadem to trudna rola. I chyba niechciana. Jakaś niewygodna taka, nie niosąca za sobą żadnych korzyści. Taka, co tylko wrzodem jest na dupie i czkawką nam się odbije. Tyle mogę wywnioskować z tego, co mnie spotyka dookoła. Ludzie nie chcą być sąsiadami. Skąd nam się wzięła ta niechęć do budowania sąsiedzkich relacji?

Jak było kiedyś? Wspominając własne dzieciństwo i niezliczone tygodnie spędzone na wsi w domu rodzinnym mojej babci pamiętam, jak sąsiadki przez pół dnia rozprawiały oparte o wspólny płot o tym, ile krowa daje mleka, jak duże są już najmłodsze dzieci w domu, który lekarz we wsi jest najlepszym specjalistą czy o tym, jak to Pan Tadek dużo pije. Tematów nie brakowało, a obie panie uważały te plotki za codzienny rytuał i chętnie się wzajemnie na podwórku zaczepiały. W parze z tymi pozornie nic nie znaczącymi pogaduszkami szła sąsiedzka pomoc – a to trzeba było spojrzeć na wnuki jednej z pań, kiedy druga pobiegła odebrać przesyłkę, bo listonosz podjechał na rowerze, a to zebrać pomidory ze szklarni, bo gnić zaczynają, a obrodziły aż nadto, a to do jednej się goście zjeżdżają na 30. rocznicę ślubu i druga ciasta upiekła, żeby ta pierwsza mogła się skupić na mięsach. Kiedyś sąsiad sąsiada z całą rodziną na wesele prosił, kiedy córkę za mąż wydawał. Kiedyś się sąsiadkę na matkę chrzestną dziecka prosiło. Kiedyś sąsiad z kombajnem temu drugiemu całe pole kosił nie wyciągając ręki po wynagrodzenie. Ten z wysieczonym polem w zamian z uśmiechem na twarzy gnój z chlewa pierwszego wywoził. Czasem na siebie poklęli do trzeciego we wsi, że długo siekł albo resztki gnoju zostawił po kątach, żeby za chwilę życzliwie prosić jeden drugiego o radę w arcyważnej sprawie albo ustalić sprawiedliwie przebieg wspólnej drogi prowadzącej za stodoły. Kiedyś udzielało się społecznie. Było się kimś istotnym we wsi, każdy miał jakąś wartość. Było się na językach ludzi, istniało się, a nie tylko bezwiednie tkwiło w określonym miejscu kuli ziemskiej. Kiedyś, ale wcale nie tak dawno (sytuacje, które przywołuję miały miejsce nie dalej jak 12 lat temu!).

Dziś? Znają nas tylko Ci, wśród których się wychowaliśmy. W mieście kłaniamy się grzecznie sąsiadom na klatce i zmykamy czym prędzej. Ewentualnie (w przypływie szalonej chęci zaczepienia sąsiada, o ile taka w ogóle istnieje) wymieniamy krótkie zdanie o pogodzie, jak to ciepło/zimno/leje. Na wsi dorzucamy do tego zwykle jakieś ultrakrótkie pytanko o to, co to za uroczystość wczoraj była, że tyle samochodów stało przed domem, bardziej  z ciekawości, niż życzliwości i chęci budowania relacji. Kiedy sąsiadka, mieszkająca dwa piętra niżej przynosi mojej babci sobotnim rankiem jeszcze gorące (tak uwielbiane przez nas wszystkich w domu) kluski śląskie, żeby babcia nie gotowała obiadu, stoję jak wryta,  a szczeną szoruję po przedpokojowych płytkach. I jakoś tak w gardle mnie ściska coś, jakby ktoś przydusił, a oczy mi się nagle mokre robią. Wzruszały Was kiedyś kluski śląskie? 

Dziś nie ma już czegoś takiego, dziś sąsiedzkie relacje są dla nas czymś zupełnie obcym. Dziś, rzuceni w otchłań wielkiego miasta zamieszkujemy na siódmym piętrze dziesięciopiętrowego budynku strzeżonego osiedla i nie znamy osób, które mieszkają za ścianą. Koło 16:00, kiedy wszystkie dzieci wchłonęły obiady, a te, które jeszcze drzemią w ciągu dnia wyspały się, cała zgraja dzieci i rodziców wypada na osiedlowy plac. Kiedyś głośny śmiech nie był tylko udziałem dzieci, ale również dorosłych. Można było usłyszeć wymianę opinii na temat ząbkowania, mody dziecięcej czy wakacyjnych wyjazdów. Dzisiaj obcy sobie ludzie grzecznie maszerują za swoją pociechą dbając o to, żeby ta nie zrobiła sobie krzywdy. A kiedy to śmielsze dziecię zagada do kolegi w piaskownicy albo pożyczy od niego na moment foremkę, rodzic grzecznie oddaje własność drugiemu rodzicowi i zmieszany zmienia miejsce zabawy dziecka, żeby nie musieć nawiązywać dialogu. 

Zjeżdżając jedną windą z sąsiadką około 40-stki mówię grzecznie dzień dobry i silę się na uśmiech. Ona odburkuje pod nosem, głowę odwraca i ma gdzieś moją uprzejmość. Nie pyta kim jestem. Nic ją to nie obchodzi. Nawet o studentach, których mam za ścianą nic nie wiem. Może oprócz tego, że lubią głośną muzykę i palą papierosy na naszym wspólnym balkonie. Spotykając się w windzie każdy kieruje wzrok w swojego smartfona i podróżujemy bez słowa. Gdybyśmy byli bardziej otwarci i chętni do nawiązywania relacji, może nie musiałabym taszczyć z chłopem wersalki, bo wystarczyłoby któregoś z nich poprosić o pomoc. A przecież takie świetne wzory wyniosłam z domu, tyle dobrych sąsiedzkich relacji widziałam. Być może oni tego nie znają, nie wiedzą, że można się z sąsiadem zakumplować.

Da się to zmienić? Oczywiście! Sięgnijmy do tego, jakie życie prowadziły/prowadzą nasze babcie. Żaden sąsiad nie bał/boi się zapukać z pytaniem o przysłowiową szklankę cukru czy prosić o pozbieranie ulotek z wycieraczki na czas jego wyjazdu, żeby nie kusiły złodzieja. Sąsiedzi wiedzą/wiedzieli o sobie wiele i przez to czują/czuli się bezpiecznie. Gdybym nagle poczuła się słabo, potrzebowała pomocy, miałabym śmiałość ostatkiem sił wyjść na klatkę i dobijać się do sąsiadów z prośbą o pomoc? Nie chcę w takiej sytuacji być pozostawiona sama sobie. Zacznijmy od siebie. Zaprośmy studentów z naprzeciwka na powitalne piwo, zaproponujmy naburmuszonej sąsiadce, że pomożemy jej przetransportować zakupy z samochodu pod drzwi. Zagajmy do mamy huśtającej swoją córkę o to, gdzie zapisze dziecko do szkoły. Wtedy możemy być pewni, że dając przykład takiego zachowania nasze dzieci również nawiążą kontakt w piaskownicy czy na zjeżdżalni, nie będą bały się ludzi, co będzie niezbędną zdolnością w momencie, kiedy zderzy się z rzeczywistością szkolną. Korzystajmy jako dorośli z tego, że każdy z nas jest naprawdę ciekawą istotą, od której wiele druga osoba może się dowiedzieć. I uczmy tego nasze dzieci. 

Życie jest niezmierzonym oceanem. Osiedle - łodzią. Mimo, że my trzymamy za ster i wydaje nam się, że sami możemy obrać kierunek wyprawy, musimy uświadomić sobie jedno. Nie płyniemy na tej łodzi sami. A kiedy ja będę trzymać za ster, kto w czasie sztormu zwinie żagle?

zdjęcie - skywave.pl

2 komentarze:

  1. Ciekawe. Często się na tym łapię spotykając swoich sąsiadów, z którymi mieszkam w tym samym bloku od trzech lat, że widzę ich po raz drugi, trzeci. A w bloku moich rodziców znałam wszystkich. Tu o większości nie mam zielonego pojęcia. Nawet nie wiem jak wyglądają. Smutne to. Czasem przychodzi mi do głowy pomysł, żeby wziąć ciasto i pójść się zapoznać. Ale w czasach zapędzenia i internetów boję się, że wizyta bez zapowiedzi zostanie źle odebrana, a gospodyni nie będzie miała ochoty na poznawanie się :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz co? Cieszę się, że piszesz i poruszasz takie tematy. W ogóle jestem bardzie zadziwiona, bo tym co piszesz często trafiasz w to o czym myślę. Dziś to samo. Patrzę - Patrycja pisze o sąsiedzkich relacjach, myślę sobie: "O proszę, dopiero co o tym niedawno myślałam". Wieś lubię za to, że mimo tego, że jesteś często na językach, to mimo wszystko właśnie jesteś. Istniejesz. Każdego znasz, każdemu możesz powiedzieć zwykłe "dzień dobry", a nie mijasz tylko obojętne twarze. Nawet jak byłam kiedyś młodsza i mieszkałam w bloku to pamiętam jak się zbiegało do sąsiadów na dole, bo dzieci w tym samym wieku. Albo szłam do starszej sąsiadki na górze, bo miło było z nią posiedzieć. A teraz...? To samo co Ty. Mieszkam w tej wielkiej Warszawie i nie wiem nic o sąsiadach na przeciwko i obok. Nic, zero... Windą z 5 piętra nie raz z kimś jadę i zwykłe "dzień dobry" ciężko przeciska się przez usta. Zagadać można tylko wtedy, jak ktoś jedzie z pieskiem. To bardziej piesek zaczepia i prosi o kontakt, niż ten człowiek. Na naszym piętrze mieszka starsza Pani, myślałam, że chociaż z nią będzie lepiej. A coś Ty... ucieka wzrokiem i czasem mam wrażenie, że omija wejścia i windy jak widzi, że musiałaby kogoś spotkać. Szkoda. Bo tak żyjemy razem, a nic o sobie nie wiemy. Fajnie byłoby to zmienić...

    OdpowiedzUsuń