środa, 14 stycznia 2015

GWIAZD NASZYCH WINA - RECENZJA


Nawet jeśli nie mamy już szesnastu lat i ckliwe romansidła powinny według wielu wywoływać w nas raczej poczucie mdłości niż niepohamowany potok łez - jestem pewna, że każdy powinien obejrzeć ten film. Bo każdy wyniesie z niego tyle, ile w tej chwili jest w stanie z niego wynieść.

Historia Hazel i Gusa może zostać odebrana jako banalna opowieść o miłości nastolatków. Sama początkowo tak do niej podeszłam. Spodziewałam się czegoś w rodzaju "Szkoły uczuć", na której ryczałam jak bóbr lat temu z dziesięć. I gdyby ktoś zwyczajnie, nie zagłębiając się w fabułę go obejrzał, to właśnie to otrzymuje. Chora nastolatka, świadoma tego, że umiera i pogodzona z losem nagle ni stąd ni zowąd poznaje chłopaka, w którym zakochuje się na amen. Rzecz jasna broni się przed tym uczuciem, bo kto o zdrowych zmysłach wiązałby się z kimś na moment przed śmiercią, zostawiając partnera z poczuciem żalu i niesprawiedliwości? "Gwiazd naszych wina" używa jednak broni cięższego kalibru niż wspominana "Szkoła uczuć" - w tym przypadku umierająca jest nie tylko ona, ale też on. Dwa razy więcej niesprawiedliwości i żalu do świata. Jak tak można? Tacy piękni, młodzi i dobrzy, niewinni tacy. A tu kosa śmierci wisi nad nimi i tylko czekać, które odejdzie pierwsze.


Widziałam wiele sceptycznych komentarzy na temat tej produkcji. Filmweb aż huczy od pretensji i kpin na temat treści i sposobu jej przedstawienia. Przytaczam tylko te najbardziej soczyste:

  • BlackRose58 
  • 3 dni temu
Cieszę się tylko że nie poszłam na to do kina, bo z pewnością kasa wyrzucona w błoto. Dawno żaden film mnie ta nie wymęczył i zanudził jak ten. Nic nowego ten film nie wnosi, schemat powielany pierdyliard razy, nudna,sztuczna pseudo filozoficzna paplanina, bla bla bla. Żenada roku

  • agrafk_a 
  • 18 sierpnia 2014 21:46
Po 40 minutach nie wytrzymałam i zakończyłam seans. Za dużo bajki, za mało fabuły.

Typowe romansidło, jakieś nieszczęście, wielka miłość, przeszkoda, śmierć... jak Romeo i Julia. Jednak bohaterowie byli tak dopieszczeni i nienaturalnie przesłodzeni, że miałam ochotę wyjść z kina. (...)

Być może te osoby właśnie wyniosły z filmu tyle, ile w danej chwili mogły. Film ich nie wzruszył, lukrowana historyjka miłosna z chorobą w tle jedynie obudziła śpiącego niedźwiedzia buntu, a całość była dla nich tak beznadziejna, że stwierdzają, iż zainwestowali dwie godziny swojego czasu w najgorszy z możliwych sposobów. Mniemam, że skupili się oni wyłącznie na filmie, jego realizacji, pocałunkach i czułych słówkach, zapominając zupełnie o metaforze i głębszej analizie.

Ja po seansie stwierdzam, że warto ten film obejrzeć, żeby co nieco zrozumieć. Bez zagłębiania się w reżyserkę, scenografię czy grę aktorską Shailene Woodley czy Ansela Elgorta. Bo to wszystko nie przeszkadza w ogólnym odbiorze przekazu. A przekaz dla mnie osobiście jest jeden: doceń to co masz. Doceń, przestań codziennie tracić swój czas na kłótnie, złe emocje czy leniuchowanie. Działaj, kochaj, współczuj, szanuj i doceniaj. Jeśli jesteś zakochany - powiedz drugiej osobie "Dobrze, że Cię mam". Podziękuj wieczorem Bogu w modlitwie za to, że jesteś zdrowy, wszyscy żyją, że nadal możesz cieszyć się swoimi bliskimi. Wiem, że rak to straszna choroba. Sieje spustoszenie w chorym organizmie, ale też w całej rodzinie chorego, wśród jego znajomych. Historia Hazel i Gusa, poprzez wywoływanie w odbiorcy poczucia winy wbija do głowy, że masz wiele. Nie musisz codziennie zmagać się z ciężarem butli tlenowej czy dopinaniem protezy do kolana. Nie musisz drżeć o to ile wspólnych dni Wam jeszcze zostało, które z Was będzie żegnać ukochanego na pogrzebie, nie musisz płakać nad tym ile pięknych rzeczy Was omija, ilu spraw nie będziecie mogli razem załatwić. 

Pewnie gdybym była w innej sytuacji życiowej, poznała innych ludzi i nigdy nie doświadczyła sytuacji choroby, odebrałabym ten film jako bajeczkę dla nastolatków. Ale niech takie bajki będą nastolatkom serwowane - mogą zostawić w ich głowach wiele dobrego, totalnie zburzyć ich hierarchię wartości i uświadomić co tak naprawdę liczy się w życiu. Ten film mógłby być dla nich takim obuchem, który nagle otwiera oczy. Moja czternastoletnia siostra była nim zachwycona i jestem pewna, że na tyle, na ile może zrozumieć ten przekaz czternastolatka - na tyle ona sama wewnętrznie się wzbogaciła. A ja? Film poruszył we mnie dawno nieodkrywane pokłady emocji. Mimo, że jestem książkowym typem wrażliwca i wzrusza mnie niemal wszystko, nie płakałam przed ekranem 'bo tak'. Płakałam, bo wiele zrozumiałam. Bo wieczorna kłótnia o pełny zlew czy kurz na komodzie były tak naprawdę niczym, a dla nas powodem do wielogodzinnych dąsów i milczenia. Bo monolog schorowanej babci o tym, żebym założyła pantofle zamiast paradować bosą stopą po zimnych płytkach nie jest jedynie głupim moralizowaniem, a szczerą troską o moje zdrowie i komfort. Bo kiedyś mogę zatęsknić za tymi kłótniami czy ciągłym upominaniem.

Nie miałam zamiaru tworzyć tutaj profesjonalnej recenzji - nie jestem specjalistą w dziedzinie kina, a jedynie zwykłym odbiorcą, którym targają emocje. I z tego punktu widzenia "Gwiazd naszych wina" to piękna opowieść o miłości nie tylko nastolatków, ale też rodziców do dziecka. O tym, że niemożliwe staje się możliwym, jeśli tylko dorzucimy do tego odrobinę naszych chęci. I o tym, jaką siłą trzeba się wykazać, żeby to nasze życie po prostu przeżyć.

zdjęcie - tutaj


    

1 komentarz:

  1. Spoilerujesz już w drugim akapicie, a tym że on umiera, a wcale nie jest to takie oczywiste na początku filmu. Tak się nie robi :(
    Ryczałam jak bóbr i masz racje, każdy wynosi to co w danej chwili może (moje wynoszenie http://mojegoswiataabsurdy.blogspot.com/2014/09/i-tak-pakaam-z-tej-mojej-kiepskiej.html).

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń